Wiosna u Mamoników – nie wiadomo, jak i kiedy a mamy już kolejny rok i to praktycznie 1/3 już za nami. Czas mi pędzi i zasuwa, że nawet nie zauważyłam, kiedy od poprzedniego wpisu z tej serii minął ponad rok. Więc jeśli jesteście ciekawi, jak teraz żyjemy i co się zmieniło w ciągu tego roku – zapraszam do dalszej lektury
Wiosna u Mamoników – podsumowanie poprzedniego roku
Jeśli chcecie wiedzieć co się u nas działo w ciągu ostatniego roku – to w sumie było bardzo intensywnie. Po pierwsze udało nam się zorganizować kolejny zagraniczny urlop. Tym razem wybór padł na Portugalię. Miałam takie marzenie, by zobaczyć ocean – i to się udało zrealizować. Sam pobyt wspominam bardzo miło. Tym bardziej, że były to kolejne rodzinne wakacje z rodzinami mojego rodzeństwa. Z miast Porto urzekło mnie najbardziej. Dzieciakom ten wyjazd podobał się mniej niż do Chorwacji – niestety kąpiele w oceanie – ze względu na siłę i wielkość fal – nas po prostu ominęły. Mimo to – było świetnie – i z dzisiejszej perspektywy – koronawirusa – tym bardziej z sentymentem patrzę na zdjęcia
Po powrocie – zaczeły się przygotowania do remontu. Dziewczyny w końcu doczekały się osobnych pokoi, a my sypialni z prawdziwego zdarzenia. Wymieniliśmy też okna – na bardziej szczelne. Oczywiście było kurzu, pyłu i zadymy. Farb i tapet co niemara. Część prac wykonywaliśmy we własnym zakresie, a część robiła ekipa. Ponadto wymieniliśmy praktycznie wszystkie meble w pokojach. Od roku króluje u nas Ikea. Ze składaniem wszystkiego też było sporo zabawy 🙂 Ostatecznie dobrze, że od dzieciaka lubiłam bawić się klockami typu lego. Meble w kartonach bardzo je przypominały 🙂 I były równie czasochłonne, szczególnie gdy siadało się do nich po pracy. Niejedną nockę razem zarwaliśmy. Jednak ostatecznie efekt zarówno dzieciakom, jak i nam przypadł bardzo do gustu.
Jesień u Mamoników – kolejne wyzwania
A potem przyszedł sierpień – a wraz z nim – moje 40-te urodziny. I w sumie z całego tamtego roku, to był najbardziej przełomowy czas dla mnie. Dopadł mnie kryzys wieku średniego, dół gigant, czy jak zwał, tak zwał. Ogólnie więcej i intensywniej zaczełam myśleć o swoim życiu – i kilka rzeczy mocno mi się nie spodobało. To był czas przemyśleń, rozliczeń i ustalania kursu na nowo. Dotarłam do miejsca, w którym w końcu uzmysłowiłam sobie, że niektórym bardzo bliskim mi osobom, pozwalam zbyt mocno wchodzić z butami w moje życie. I że to są toksyczne relacje. W efekcie których tracę siebie i cierpię. Uzmysłowiłam sobie także, że od opinii innych i ich ocen i ciągłych prób sprostania ich wymaganiom – ważniejszy jest mój spokój ducha i moje dobre samopoczucie.
Dlatego zaczełam to zmieniać – i dalej jestem na etapie pracy na żywym organizmie. Mam nadzieję, że efekt ostateczny będzie tego warty. Oczywiście osoby, które wcześniej miały ogromny wpływ na moje życie i decyzje nie odpuszczają, jednak każde takie doświadczenie sprawia, że tym bardziej jestem pewna kierunku, który teraz obrałam. I którego się trzymam. Po pół roku dochodzę do wniosku, że ten kryzys (mimo że do przyjemnych przeżyć nie należał), był mi bardzo potrzebny. Pozwolił mi ustalić priorytety na nowo i zacząć dostrzegać małe radości każdego dnia. Pozwolił też lepiej widzieć korzyści wynikające ze zmian. Nawet tych najmniejszych. I cieszyć się życiem. Tu i teraz.
W efekcie tych zmian zaczęłam ostatnio przygodę z morsowaniem. Praktycznie tydzień w tydzień od grudnia moczyłam się w wodzie. Na początek kilka minut, pod koniec dochodziłam spokojnie do 20. Fakt, że zima w tym roku była bardzo łagodna – sprzyjał czasowi moczenia 🙂 Efekt morsowania był taki, że praktycznie nie złapało mnie żadne choróbsko tej zimy, a dodatkowo moje stawy (o istnieniu których wiem od lat) zaczęły lepiej funkcjonować. To samo z zatokami. Więc warto było – bo poza nowymi wrażeniami, są i fajne pozytywne rezultaty dla zdrowia. Przygodę z morsowaniem przerwał koronawirus.
I wróciłam do czerwieni 🙂
Kolejne odkrycie tego miesiąca tak naprawdę – to biegi. Gdy czacha mi dymiła od wiadomości z radia i telewizji o zagrażającej nam apokalipsie, przypadkiem, nie przypadkiem trafiłam znowu na blog pepsieliot, który zachwalał bieganie jako swego rodzaju medytację i sposób na stres. Ponadto, im więcej rzeczy nam zakazywano – tym większą miałam ochotę je robić. Ja jestem w tej komfortowej sytuacji, że mieszkam na wsi i mam długą działkę do dyspozycji. W efekcie czego odkryłam, że biegnąc po niej do końca i z powrotem – robię dystans 1,6 km. Ostatnio w ten sposób dobiłam do 8 km 🙂 Jak na człowieka, który nigdy nie biegał – uważam to za konkretny wynik. Moje bieganie – to bardziej truchtanie. Mimo to i tak świetnie oczyszcza głowę i pozwala uwolnić się od różnych, często ciężkich myśli :).
Ponadto ostatnio sporo czytam także o tym jak jedzenie wpływa na różne rzeczy, nie tylko wagę (konkretnie blog diety i ich sekrety). Kto wie, może w końcu zastosuję tą wiedzę także w praktyce. A może powrócę do postu Dąbrowskiej? Zobaczy się 😉
A jak Wam mija czas na przymusowej kwarantannie i przed nią? Zdarzyło się coś, co odmieniło Wasze życie? W mniejszym lub większym stopniu?